Challengers: Drużyna marzeń przyciąga już od pierwszego wejrzenia swoją okładką. Kilkukrotnie słyszałam zachwyty i wyraźne zaciekawienie tym tytułem, po tym, jak znajomi zobaczyli tylko okładkę. Zapewne ciekawi ich, co może łączyć czarodziejów, kościotrupy, dinozaury, kosmitów i gumową kaczuszkę? Do tego, całość zachowana jest w krzykliwych kolorach i sprawia wrażenie bardzo dynamicznej gry.
Szybkość rozgrywki jest niebywale plusem Challengers, czy zagramy w dwuosobowym składzie, czy ośmioosobowym, rozgrywka trwa prawie tyle samo czasu. Możemy stracić minuty jedynie na zmianę miejsc między meczami lub dłuższym zastanawianiu się nad wyborem kart. Kolejną zaletą gry jest porządne wykonanie. Przy tak dużej liczbie kart, nie zaoszczędzono i postarano się o standardową jakość kart. Ilustracje na nich są różnorodne i spójne ze sobą. Jak dla mnie nie wyróżniają się niczym szczególnym, ale też w moim odczuciu nie muszą. Zostając przy wykonaniu, nie można nie wspomnieć o kolorowych matach. Te robią furorę od razu po wyciągnięciu na stół. Świetne są również podstawki na karty. Dzięki nim utrzymany jest porządek podczas gry. Każdy z graczy widzi, gdzie znajduje się odpowiednia talia oraz ma miejsce na odrzucone karty, co jest niesamowicie przydane podczas rozgrywek, zwłaszcza tych w większym gronie.
Co do samej rozgrywki w Challengers: Drużyna marzeń jest to festiwal losowość. Przed każdym meczem wybieramy dwie karty z pięciu dobranych losowo i tu pojawia się nasza, prawie jedyna, świadomie podjęta decyzja w grze. Zdarzyć się może, że karty wybitnie nie podejdą. Istnieje wtedy możliwość odrzucenia kart i dobrania kolejnych pięciu. Można to zrobić wyłącznie raz na turę. Jednak po moich rozgrywkach zauważyłam, że czasem nam podejdą karty, a czasem jesteśmy zmuszenie wziąć coś z innego typu, niż byśmy chcieli. Kolejna dawka decyzyjności jest przy zmianie własnych talii przed meczem. Możemy usunąć słabsze karty z talii początkowej lub te, które nie pasują nam do innych dobranych, lecz po potasowaniu gotowej talii odkrywamy z niej pojedynczo wierzchnie karty, znów nie mając wpływu na to, co się tam znajduje 🙁. Istnieje kilka kart, które mają możliwość manipulacji kolejnością kart, coś możemy dać na dół talii, coś na górę. To chyba jedyny sposób na jakąkolwiek kontrolę dociągniętych kart, ale tu znowu musimy liczyć się z tym, że takie karty mogą nam nie podejść lub gdy już je zagramy, mogą trafić na nie odpowiedni moment i nie przyniosą zamierzonego efektu 🙁. Kolejna niesprawiedliwa i losowa rzecz znajduje się na żetonach trofeów. Nie rozumiem, dlaczego trofeum zdobyte po tej samej rundzie gry, z tym samym numerem, daje różną liczbę kibiców, czyli punktów. Dwóch graczy grających całkiem wyrównanie, może mieć kompletnie różną liczbę punktów za sprawą przypadku.
Challengers: Drużyna marzeń ma swoje dobre momenty, jednak całą rozgrywkę trzeba potraktować na luzie. Czasem udziela się duch rywalizacji i wczuwamy się w postacie. Czekamy na naszą najwyższą kartę lub z zaciekawieniem czytamy, co za deck skonstruował nasz przeciwnik. Całość wyróżnia się na tle innych karcianek. Posiadając jedno pudełko Challengers, jesteśmy w stanie zrobić pełnoprawny turniej aż na osiem osób. Wydaje mi się, że ta gra sprawdzi się jako alternatywa dla typowych i już ogranych imprezówek. Nie jest ona tak banalna, wymaga pewnej umiejętności dobrego łączenia ze sobą kart, ale też nie jest trudna w zasadach, ani czasochłonna. Towarzyszy jej humorystyczna oprawa graficzna i duża doza losowości. Kolejną grupą odbiorców Challengers mogą być dzieci, którym chcemy przedstawić świat decbuilderów. Omawiany tytuł będzie idealnym wprowadzeniem. Dodatkowo możemy zapoznać ich ze zdrową, turniejową rywalizacją 🙂.